fbpx

Komórkowe promienie śmierci

Wszystko zaczęło się w 1993 roku, kiedy do programu Larry King Live został zaproszony David Reynard z Florydy, aby opowiedzieć o procesie, jaki wytoczył producentom telefonów komórkowych. W poprzednim roku jego żona zmarła na nowotwór który rozwijał się w głowie. Żona używała telefonu, a nowotwór był „po tej samej stronie przy której trzymała komórkę”, i „miał taki sam kształt jak antena”.

Jeśli sam nie dodał dwa do dwóch, to pomogła mu w tym kancelaria adwokacka. Jednak w 1995 roku sędzia zadecydował że nie ma żadnych naukowych dowodów na to że promieniowanie telefonów komórkowych może spowodować raka.

Niestety, medialna maszyna już ruszyła. Anegdotyczna informacja pojawiała się wszędzie, a wszędzie gdzie jest strach, jest też szansa na zarobek. Pojawiły się produkty który mają nas chronić przed szkodliwym promieniowaniem (np. SarShield, Bio-Pro Cell Chip albo nawet Q-Link Pendant który nosi się jako naszyjnik). Pojawiły się artykuły w pismach o zdrowiu. Pojawiły się kolejne wypowiedzi „ekspertów” w telewizji.

Nieprawdziwa informacja stała się faktem w świadomości milionów ludzi. Myślę że na łamach tego blogu będziemy taką sytuację obserwować jeszcze wielokrotnie.

56473goxlapg4er

Z punktu widzenia kogoś kto wie absolutne minimum na temat fizyki, sprawa jest prosta: promieniowanie komórki jest za słabe i nie jest w zakresie promieniowania jonizującego więc nie może w żaden sposób oddziaływać na ludzki organizm ani w skali makro ani w skali mikro.

Czy były jednak robione badania? Oczywiście. Przytoczmy tutaj dwa najciekawsze.

Pierwsze to potężne badanie 420 tysięcy użytkowników telefonów w Danii, przeprowadzone przez 13 lat. Duża skala czasowa była konieczna ze względu na specyfikę chorób sugerowanych przez zwolenników teorii szkodliwości komórek, oraz ze względu na możliwość wystąpienia szkodliwego efektu dopiero po długim czasie. Okazało się że zachorowalność jest taka sama jak wśród nie używających telefonów oraz że nie koreluje z częstotliwością użytkowania telefonu. Nuda.

Drugie badanie przeprowadził W.R. Adey, który wystawił szczury na działanie kancerogenu, a następnie na działanie promieniowania radiowego. Tutaj również nie wykryto większego współczynnika zachorowań wśród szczurów wystawionych na działanie promieniowania (a w rzeczywistości zachorowało ich mniej niż tych nie wystawionych).

Zaraz, powiecie! Przecież komórki mają nam ugotować mózgi! Rak to nie jedyne zagrożenie.

I tu oddam głos Brainiacowi:

Choroba noblistów: przypadek Montagniera

Choroba noblistów to temat na tyle ciekawy, że każdy z jej przypadków generalnie zasługuje na osobną notkę. (Wspomnieliśmy o niej przy okazji pisania o Paulingu i witaminie C). 

Pojęcie choroby noblistów (Nobel disease) zostało prawdopodobnie ukute przez Davida Gorskiego w 2008 roku. W swoim długim artykule pisał jednak o Paulingu, a od tego czasu zidentyfikowano więcej przypadków tej choroby. 

Jednym z najbardziej wstrząsających (a zarazem niedawnych) przypadków jest Luc Montagnier, który jest znany z odkrycia przyczyny AIDS – zidentyfikowaniu retrowirusa HIV. Nagrodę nobla za badania nad HIV otrzymał w roku 2008. Niecałe dwa lata później, latem 2010 roku, jego wypowiedź w trakcie konferencji noblistów w Niemczech, zadziwiła świat naukowy. Co prawda zamiast o pamięci wody, mówił o „falach radiowych” które emitowane są przez cząsteczki, nawet gdy już ich w roztworze nie ma.

Wypowiedź znalazła echo w prasie, nawet nienaukowej. Oczywiście, homeopaci okrzyknęli iż „Laureat Nagrody Nobla potwierdza że homeopatia ma podstawy naukowe”.

Następne wydarzenia potoczyły się dość szybko. Montagnier publikuje artykuł na ten temat artykuł (w piśmie, którego sam jest redaktorem – co zresztą przyniosło mu nominację do Ignobla): Electromagnetic signals are produced by aqueous nanostructures derived from bacterial DNA sequences. Równocześnie patentuje urządzenie które ma rzekomo mierzyć te sygnały.

Dla środowiska naukowego kroplą, która przelała czarę, był jego występ w filmie jawnie zaprzeczającym istnienia wirusa HIV (tak, tak, są HIV denialists, tak samo jak są Holocaust denialists). Nie wiadomo jednak czy nie jest to nieostrożna lub wyjęta z kontekstu wypowiedź, jednak z połączeniu z innymi wydarzeniami, daje do myślenia.

Montagnier tu mówi w skrócie że człowiek może sam się wyleczyć z AIDS jeśli ma mocny układ odpornościowy (hej, a czasami ten układ nie atakuje organizmu gdy ma się tą chorobę?) ale nie bierze się tego pod uwagę bo nie ma w tym profitów. Hmmm…. skąd my to znamy.

Przypadek Montagniera jest nietypowy, sami oceńcie na ile jest to rzeczywiste szaleństwo, a na ile wyrachowanie. Może został przez kogoś zmanipulowany? A może, po prostu przejrzał na oczy, uznał że „nauka nie wie wszystkiego” i postanowił mieć „otwarty umysł”?

 

Typowe błędy logiczne na przykładzie dyskusji o homeopatii

Krótkie omówienie typowych zarzutów postawionych w dyskusjach tutaj oraz na wykop.pl

Przy okazji przyjrzymy się błędom logicznym (sofizmatom) które często występują przy tego typu dyskusjach. 

Argument 1: Jesteś „software developerem” (sic), nie skończyłeś studiów medycznych więc na pewno nie masz racji.

Jest to sofizmat zwany „argument ad hominem” – polega na przyczepieniu się osoby w nadziei że przeniesie się to na temat dyskusji.

Cytat: „A jeśli chodzi o software developera to wybacz mi, ale drażni mnie to, że w dzisiejszych czasach, w dobie Internetu każdy jest ekspertem od wszystkiego. Dla niektórych wszystko jest takie proste.”

Może miał rację, może ja miałem. Ale na pewno prawda o homeopatii nie wynika z mojego czy jego zawodu (co ciekawe cytowany rozmówca był typowym wykopowym anonimkiem więc nie wiadomo czym się zajmuje).

Argument 2: „Wiem, że chciałeś trafić do jak najszerszego tłumu rzucając prostymi i łatwymi hasłami. „, „Niestety ta słaba notatka tylko wyśmiewa się z homeopatii nie przedstawiając żadnych konkretów.”

Jest to sofizmat zwany „red herring” (nawet w polskiej Wikipedii, więc pewnie nie ma lepszego odpowiednika). Nazwa pochodzi od zwyczaju rzucania psom myśliwskim po polowaniu czegoś pachnącego (wędzonego śledzia na przykład), żeby odwrócić ich uwagę od oprawianej zwierzyny. Tutaj zwrócenie uwagi na formę ma odwrócić uwagę od właściwego dyskusji.

Dodatkowo elementy tzw. „Poisoning the well” („Zatruwanie studni”). Rozumowanie „coś lub ktoś związany z twierdzeniem X jest niedobre – ergo twierdzenie X jest nieprawdziwe”.

Argument 3: „Jestem racjonalistą, ale mój tata chorował poszedł do homeopaty i wyzdrowiał.”

Dowód anegdotyczny. Może tata dalej brał prawdziwe leki, może właśnie i tak by wyzdrowiał, a może sam twierdził że się lepiej czuje. Nie wiemy.

Argument 4: „Ale niestety ktoś Was pajace podpuszcza do jechania po homeopatii, może zamiast tego zajęlibyście się tropieniem szwindli dotyczących szczepionek i innych flagowych produktów przemysłu farmaceutycznego”.

Straw man fallacy: Zrobię sobie chochoła ze słomy i będę go atakował zamiast przedmiotu dyskusji, może inni dołączą do mnie. Znane również jako swojskie „odwracanie kota ogonem”. Dodatkowo: tzw. fałszywa alternatywa. ALBO jesteś zwolennikiem homeopatii, ALBO firm farmaceutycznych (przymykamy oko na to KTO produkuje leki homeopatyczne).

Argument 5: „Nauka nie wie wszystkiego! Może po prostu jeszcze nie odkryli tych wibracji”. „Fotografowano widmo leków homeopatycznych i wygląda inaczej niż czystej wody”.  

Burden of proof – ciężar dowodu. Bardzo powszechne i łatwe odwrócenie tego na kim spoczywa ciężar dowodu – to homeopaci powinni udowodnić że homeopatia działa, a nie nauka udowadniać ze nie działa. Ostatnio spotykane u adwokata tzw. rodzin smoleńskich: „Strona rosyjska wciąż nie udowodniła że mgła była naturalna”.

 

 

Witamina C i choroba noblistów

Dziś poruszymy temat, który nawet dla wielu racjonalnie myślących ludzi jest kontrowersyjny. Celowo wybrałem go, po dyskusji jaka rozpętała się np. na Wykopie – aby pokazać że błędne może być przekonanie które jest naprawdę bardzo powszechne. Dodatkowo, dowiemy się czegoś o tajemniczej chorobie atakującej laureatów nagrody Nobla… A więc, oto nasz bohater:

L_Pauling

Przedstawiam Wam Linusa.

Ale, nie tego od Linuxa. Pan na fotografii powyżej nazywa się Linus Pauling (1901-1994), i jest jednym z nielicznych ludzi którzy samodzielnie (nie jako część zespołu) otrzymali dwie nagrody Nobla. Pauling pierwszą nagrodę otrzymał w dziedzinie chemii (za badania właściwości wiązań chemicznych), a drugą pokojową, za sprzeciwianie się próbom z bronią jądrową.

OK, noblistę już mamy. Co on ma wspólnego z tytułową witaminą C?

Wszystko zaczęło się w 1941 roku, kiedy u Paulinga została zdiagnozowana choroba Brighta – jest to choroba nerek. (Nie jest to jednak TA choroba noblistów o której powiemy później.) Jedną z metod leczenia (a raczej kontrolowania przebiegu choroby) jest podawanie odpowiednich suplementów – witamin i minerałów. Pauling zainteresował się wtedy witaminami jako czynnikami wpływającymi na ludzkie zdrowie.

I tutaj powiemy sobie o tajemniczej chorobie noblistów. Otóż choroba noblistów (Nobel disease) to choroba objawiająca się skłonnością do dziwnych wierzeń, nieracjonalnych przekonań oraz wiarą w to że w każdej dziedzinie nauki będziemy wybitni. Przykładowymi przedstawicielami choroby noblistów są:

  • Piotr Curie – wierzył w duchy i był wielkim zwolennikiem medium Eusapii Palladino
  • Philip Lenard – zwolennik ideologii faszystowskiej
  • William Shockley – zwolennik sterylizowania mniej inteligentnych ludzi (sic)

Pauling_Vit_C_Book_Cover

Kiedy ta „choroba” dopadła Paulinga? Przed rokiem 1970. W roku 1970 miał już gotową książkę Vitamin C and Common Cold (Witamina C i przeziębienie) – w której zalecał branie co najmniej 1000mg witaminy C dziennie. Jedyne co miał na poparcie swoich tez to fakt, że sam brał 3000mg witaminy C dziennie i czuł się świetnie. Wkrótce napisał kolejną książkę Vitamin C and Cancer w której sugerował że witamina pomaga również w leczeniu i zapobieganiu nowotworów.

W 1986 roku, gdy opublikował książkę How To Live Longer and Feel Better brał już po 12000mg dziennie. Ooops.

W 1993 roku, gdy przechodził radioterapię w związku z rakiem prostaty, mówił że gdyby nie witamina C to zachorowałby na raka 20 lat wcześniej. Oczywiście to stwierdzenie nie poddające się jakimkolwiek testom i nie mające żadnych podstaw oprócz jego obsesji na punkcie witamin. Zmarł w 1994 roku.

Tyle historia Paulinga. Teraz przyjrzyjmy się faktom i teoriom jakie po sobie pozostawił.

Dzięki Linusowi powszechne jest dziś przekonanie o zbawiennym wpływie witaminy C na leczenie przeziębień, grypy i generalnie na „dobry stan zdrowia”. To dzięki jego książce i autorytetowi uważa się że witamina C jako przeciwutleniacz czyni cuda. Czy są badania potwierdzające że tak jest? Wiemy że witamina ta jest potrzebna do życia, że bez niech dostaje się szkorbutu, ale cała reszta?

W tym momencie musimy wtrącić kilka słów na temat badań klinicznych. Badania oparte na tym co mówi pacjent (self-reporting) są mniej wartościowe od badań przeprowadzonych w grupie kontrolnej, z użyciem tzw. ślepej próby (pacjent nie wie czy przyjmuje lek czy placebo) lub nawet podwójnej ślepej próby (badający i oceniający nie wie również co podaje – zapobiega to podświadomemu ocenianiu pacjentów przyjmujących badany preparat).

Za pierwszy poprawnie przeprowadzony test skuteczności witaminy C w leczeniu grypy jest uznawane badanie Schwarza i Hornicka z 1973 roku. Zakaził on gardła ochotników wirusem grypy, i połowie podawał placebo a połowie witaminę C. Wszyscy zachorowali, wszyscy w ten sam sposób przechodzili chorobę. Nie było różnicy pomiędzy biorącymi witaminę i placebo.

Kolejne badania wiązały się np. z podawaniem 311 pracownikom firmy witaminy lub placebo (http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/163386?dopt=Abstract) lub badanie ponad siedmiu setek żołnierzy http://jama.ama-assn.org/content/241/9/908.abstract). Tak samo, chorowali mniej więcej tyle samo w ciągu roku, jak również występowało zjawisko zarażania osób zdrowych biorących witaminę przez chorych nie biorących (a powinni być odporniejsi).

Badań było jeszcze wiele. Żadne z nich jednoznacznie nie potwierdziło działania witaminy C w leczeniu grypy i przeziębień. Zasady badań były najróżniejsze: od celowego przebywania z chorymi, poprzez badanie dużej grupy ludzi przez kilkanaście miesięcy aż po polecanie brania tabletek z witaminą gdy czuje się objawy choroby.

Jeśli zaś chodzi o efekty profilaktyczne witaminy C, to np. w badaniu „Vitamin C as an Antioxidant: Evaluation of Its Role in Disease Prevention” (http://www.jacn.org/cgi/reprint/22/1/18.pdf) autorzy piszą „nie stwierdzono innych korzyści niż zapobieganiu szkorbutowi”.

Jak to się dzieje że nie tylko wszyscy wierzą w coś nieprawdziwego, ale jeszcze są święcie przekonani że to na nich działa?

Dlaczego znajduje się z tak wielu produktach?

coca cola vitamin C

Po pierwsze, witaminę C dodaje się do wielu produktów nie tylko dlatego żebyśmy byli zdrowsi – również dlatego że jako przeciwutleniacz jest dobrym konserwantem. Stąd jej powszechność. Producenci podkreślają to że jest w składzie bo się dobrze kojarzy (dzięki, Linus), nie podkreślają że to kwas askorbinowy (E300) stosowany jako konserwant.

Po drugie, biorąc witaminę C, ulegamy własnej percepcji. „Brałem witaminę, prawie mnie rozłożyło, ale jakoś przeszło” etc. Bardzo trudno się uwolnić od tego zjawiska. Często też myślimy: „tylko dzień kaszlałem, gdyby nie witamina to rozłożyłbym się na dobre”.

Ja osobiście jestem zdania: można brać. W odróżnieniu od wielu pseudoleków nie zaszkodzi a ludzki organizm nie potrafi jej ani wytworzyć ani składować. Nie bierzmy jednak dużych dawek ze względu na niebezpieczeństwo wytworzenia kamieni nerkowych.